piątek, 16 września 2016

A kto zapłaci za pańszczyznę?

Afera gruntowa w Warszawie skierowała uwagę opinii publicznej na proces reprywatyzacji. Abstrahując od jej politycznego wymiaru, warto odnieść się do samej istoty procesu.
Trwająca od szeregu lat w Polsce reprywatyzacja, pomimo iż w założeniu pomyślana jako restytucja mienia przejętego po 1945 r. przez państwo od prawowitych właścicieli, nie jest dziś niczym innym jak zawoalowaną, acz zalegalizowaną formą wywłaszczenia Polaków i państwa polskiego z tych resztek majątku, które w ich rękach jeszcze pozostały.
Po swoje dawne majątki i ruchomości zgłaszali się i zgłaszają potomkowie zarówno polskich rodów historycznych (Zamoyscy, Potoccy etc.), Żydzi, Niemcy, Kościół oraz inne związki wyznaniowe, a także osoby zajmujące się skupywaniem wierzytelności od dawnych właścicieli...


Warto podkreślić, że ci ostatni, poza posiadaniem umowy z dawnymi właścicielami nie mają praktycznie żadnego innego tytułu (poza prawnym, co rozstrzyga) do władania odzyskanym majątkiem. Ich przodkowie nie wypracowali, ani w żaden inny sposób nie przyczynili się do jego powstania. Ich prawo do władania nim, poza faktem posiadania finansów na ich nabycie, ma zatem wątpliwy moralnie wymiar. Osoby te nie mają po prostu nic wspólnego z odzyskiwanym majątkiem. Truizmem będzie też stwierdzenie, że ogromna część odzyskiwanych majątków po wojnie praktycznie nie istniała, co jest szczególnie widoczne na przykładzie Warszawy.
Przez niemal pół wieku państwo wykładało środki na ich odbudowę, utrzymanie, przeznaczając je niejednokrotnie na cele publiczne (wszak w obecnym Muzeum Piłsudskiego w Sulejówku mieściło się wcześniej przedszkole). Spadkobiercy lub co gorsza kupcy wierzytelności zjawiają się w sądach z aktem własności, względnie dowodami na bezprawne przejęcie własności po wojnie (były bowiem i takie przypadki), otrzymując od państwa gigantyczne odszkodowania, względnie zwroty w naturze. Dzieje się to nierzadko ze szkodą dla obecnych użytkowników danych nieruchomości. Na odzyskiwanych terenach znajdują się dziś bowiem domy, bloki, szkoły itp. Wszyscy chyba słyszeliśmy o trwającym od lat procederze wyzuwania obecnych użytkowników przez byłych właścicieli z ich mieszkań i domów przez różnego rodzaju zabiegi (jak choćby drastyczne podnoszenie czynszów). Przy braku systemowych regulacji w kwestii własności w dobie PRL, ale i również po 1989 r. ludzie ci są najczęściej na przegranej pozycji.
Przesuwanie koła historii wstecz, czego nieudolną próbą jest reprywatyzacja, można przecież uskuteczniać w czasy jeszcze dalsze. Wszak lwia część obecnego narodu polskiego, bez względu, czy się do tego przyznaje czy też nie, pochodzi ze wsi. Czy aby odzyskiwane dziś majątki Radziwiłłów, Branickich i in. nie powstały w dużej mierze dzięki chłopom odrabiającym pańszczyznę w ich magnackich latyfundiach? Być może powinni oni wystąpić z roszczeniami o odszkodowania do potomków owych „książąt, hrabiów i prałatów”?
Nie chodzi mi w tym miejscu rzecz jasna o żadne wzniecanie klasowych antagonizmów wśród Polaków, tylko o unaocznienie absurdów zachodzących na naszych oczach mechanizmów. Mamy dziś inne realia, inną Polskę, nie da się cofnąć koła historii. Warto przy tym zastanowić się jednak, czy aby dokonywane w Polsce po 1945 r. zmiany nie realizowały aby ideału sprawiedliwości społecznej, której nie udało się sprostać wcześniejszym tworom państwowym, z idealizowaną obecnie II RP na czele? Wszak własność w Polsce przedwojennej, przy całkowitym niemal braku klasy średniej, należała w ogromnej mierze do obcego kapitału, a lwia część Polaków do dziś, nie tylko w stolicy, ale również w innych częściach kraju, w tym przede wszystkim na Ziemiach Odzyskanych, jest beneficjentem poprzedniego ustroju.
Czy aby nie likwidujemy tym samym jednego z kilku pozytywów, które spotkały Polskę po wojnie, jakim paradoksalnie było upaństwowienie (często równoznaczne z unarodowieniem) własności, a na które złożyła się i nacjonalizacja i reforma rolna? Z drugiej jednak strony, jeżeli obecna Polska (III i IV RP) tak ochoczo odcina się od PRL, to czemu państwo współczesne płaci rachunki systemu, którego spadkobiercą pod żadnym względem się nie czuje?
Czy jest to wina sądów? Nie, bo te wykonują jedynie istniejące przepisy, nie tworząc nowych regulacji. Jest to wina wszystkich kolejnych następujących po sobie legislatorów, którzy problemu tego nie mogli lub nie chcieli rozwiązać (na przykład aktem ustawowej likwidacji możliwości dochodzenia zwrotów, względnie ograniczenia do 15-20% ich wartości, jak miało to miejsce w przypadku mienia zabużańskiego). Sprawa od strony moralnej jest również wątpliwa, nikt jak do tej pory nie wypowiedział się w duchu jej potępienia, także Kościół skwapliwie korzysta z możliwości, jakie daje obecne prawodawstwo.
Czemu obecne władze w swym rewolucyjnym zapale nie rozwiążą powyżej opisanego problemu, który stanowi realne zagrożenie dla naprawdę polskiej małej (prywatnej) i dużej (państwowej) własności? Po roku 1989 niemal cała prawica w Polsce za dogmat uznała „święte prawo własności”, co jednak w połączeniu z praktykami dzikiego nadwiślańskiego kapitalizmu skutkuje powrotem do najbardziej jaskrawych wynaturzeń, także w sferze społecznej, przedwojennej Polski. Z punktu widzenia interesu Polski i Polaków dużo bardziej właściwy wydawałby się program społeczno-gospodarczy przedwojennego RNR „Falanga”, który w ogólnym zarysie zrealizowany został po roku 1945. Dziś nie ma niestety siły politycznej, która chciałaby go podjąć lub nawet miała odwagę go głosić.
Maciej Motas
Myśl Polska, nr 37-38 (11-18.09.2016)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

komentarze