poniedziałek, 5 września 2016

Pośmiertna i ukradkowa sprawiedliwość dla Slobodana Miloševicia...

Nie ma prawdopodobnie w najnowszej, postzimnowojennej historii Europy polityka, którego postać została by w powszechnej świadomości zmistyfikowana w takim stopniu, jak postać Slobodana Miloševicia. Niemal równo dekadę po śmierci ostatniego przywódcy Jugosławii przyczynek do jego prawdziwej historii został ukryty głęboko między 2590 stronami wyroku Międzynarodowego Trybunału Karnego dla byłej Jugosławii. Został przy tym zasadniczo przemilczany przez zachodnie media, które miały o Miloševiciu tak wiele do powiedzenia w ciągu kilkunastu lat jego rządów...


Nie chodzi o wyrok w sprawie samego prezydenta Serbii i Jugosławii. Tego Międzynarodowy Trybunał w Hadze nie potrafił wydać mimo czterech lat procesu, przygotowywanego zresztą przez cały rok poprzedzający jego rozpoczęcie. Trybunał doczekał się śmierci Miloševicia w haskiej celi 11 marca 2006 r. dzięki czemu uniknął prawdopodobnej kompromitacji, gdyż oskarżyciele wyraźnie nie radzili sobie z zadaniem przekonującego potwierdzenia winy byłego prezydenta Serbii i Jugosławii.
Dowodów brak
Dekadę później – 24 marca 2016 roku ten sam Trybunał wydał wyrok w sprawie przywódcy Republiki Serbskiej w Bośni w latach 1992-1996 Radovana Karadžicia. Został on uznany za winnego ludobójstwa, zbrodni wojennych oraz zbrodni przeciw ludzkości iskazany na 40 lat pozbawienia wolności. Trybunał uznał, że władze nieuznawanej republiki bośniackich Serbów dokonywały masowych mordów, masowych deportacji i wypędzeń muzułmanów i Chorwatów z kontrolowanych przez siebie terenów Bośni. Na 1303 stronie wyroku w sprawie Karadžicia możemy przeczytać odniesienie do Miloševicia – w czasach wojny bośniackiej pierwszego prezydenta Serbii. „Uwzględniając dowody przedstawione w tej sprawie w odniesieniu do Slobodana Miloševicia i jego członkostwa w JCE [wspólnym przedsięwzięciu przestępczym] Trybunał rewokuje, że podzielał on i akceptował cel polityczny Oskarżonego i bośniackich Serbów zachowania Jugosławii i zapobieżenia secesji lub niepodległości BiH [Bośni i Hercegowiny] blisko współpracował z Oskarżonym w tym czasie. Trybunał rewokuje, że Milošević zapewniał wsparcie w postaci personelu [wojskowego] i dostaw broni dla bośniackich Serbów w czasie konfliktu. Jednak opierając się na dowodach przedstawionych Trybunałowi, uwzględniając różnice interesów jakie powstały między bośniackimi Serbami i kierownictwem Serbii w czasie konfliktu, szczególnie wielokrotne krytyki i brak akceptacji dla polityki Oskarżonego i przywództwa bośniackich Serbów, Trybunał uznaje, że nie zostały przedstawione w tej sprawie wystarczające dowody by orzec, że Slobodan Milošević godził się ze wspólnym planem [wspólnego przedsięwzięcia przestępczego]”.
Jedną z dwóch głównych płaszczyzn oskarżenia wytoczonego w 2002 r. Miloševiciowi było właśnie zarzucenie mu odpowiedzialności za zbrodnie wojenne i ludobójstwo dokonane przez lokalne oddziały serbskie w Bośni w czasie wojny lat 1992-1995. Biorąc pod uwagę, że w czasie sześcioletniego procesu Karadžicia przesłuchano prawie 600 świadków – od czołowych polityków i oficerów po zwykłych świadków wydarzeń, przedstawiono ponad 11 tys. dowodów rzeczowych oraz kilkadziesiąt tysięcy stron zeznań na piśmie, można uznać, że Trybunał dołożył starań by uzyskać panoramę całej wojny bośniackiej. Trudno nie uznać w tym przypadku ustępu poświęconego Miloševiciowi za jego nieformalne uniewinnienie od zarzutów karnych w kwestii tego konfliktu zbrojnego. 
Mając w pamięci jak częstym bohaterem medialnych przekazów Milošević był w czasach, gdy kierował Serbią można by się spodziewać, że media zachodnie, lubujące się w mówieniu i pisaniu o „rzeźniku Bałkanów”, zaakcentują dotyczący go aspekt marcowego orzeczenia Trybunału w Hadze. Nic z tych rzeczy. O ile sam wyrok na Karadžicia był z chęcią roztrząsany przez zachodnie środki masowego przekazu i wiernie kopiujące ich narracje w kwestii Bałkanów media polskie, o tyle na akapit dotyczący odpowiedzialności zmarłego prezydenta Jugosławii za zbrodnie, a właściwie jej braku, spuszczono kurtynę milczenia. Dopiero w sierpniu wątek ten podjęły media rosyjskie. W Polsce temat pierwszy opisał nie należący do mainstreamowych mediów lewicowy portal Strajk.eu a za nim kilka niszowych portali prawicowych i narodowych. 
Dziwić powinno ale nie dziwi. Przez ostatnie ćwierćwiecze media zachodnie i polskie nie tyle informowały o tym co dzieje się na Bałkanach, lecz karnie brały udział w wojnach jakie w regionie tym rozgrywały zachodnie mocarstwa i ich wasale tacy jak państwo polskie. Brały udział w tych wojnach na froncie informacyjnym. I mimo tego, że Jugosławia – i socjalistyczna, i postsocjalistyczna, dawno już została rozbita na najdrobniejsze możliwe części, a Serbów pozbawiono nawet ich kulturowej kolebki Kosowa, media nadal pozostają w okopach. Wyrok skazujący wobec Karadžicia wpisywał się w dobrze przećwiczoną narrację o złych Serbach jako głównych jeśli nie jedynych winnych wojen na Bałkanach i popełnionych w ich trakcie zbrodni, został więc odpowiednio nagłośniony. Zawarte w wyroku stwierdzenie o faktycznym braku dowodów winy czołowego serbskiego polityka za zbrodnie popełnione w czasie najkrwawszej z tych wojen do politycznie poprawnej narracji nie pasowało, zostało więc przemilczane.
Wszyscy chcieli dla siebie tego samego 
Tymczasem ani Serbowie, ani Milošević nie są winni bardziej od innych. Już od śmierci niekwestionowanego wodza Jugosławii, trzymającego ją w całości żelazną ręką Josipa Broza Tito, co nastąpiło w 1980 r., poszczególne narody, ale także komunistyczne nomenklatury republik federacyjnego państwa nabierały dystansu do siebie. Zaczęły kalkulować wyłącznie swoje partykularne interesy narodowe. Zwrot nacjonalistyczny nie był wyłączną domeną Serbów. Już w 1987 r. na stronach słoweńskiego magazynu „Nova Revija” proklamowano „Przyczynki do Narodowego Programu Słoweńskiego” jasno podważające sens pozostawania republiki w ramach Jugosławii. Za wcielanie go w życie zabrali się sami słoweńscy komuniści pod wodzą nowego przewodniczącego KC Związku Komunistów Słowenii Milana Kučana. W tym samym 1987 r. roku dawny komunistyczny generał a potem chorwacki dysydent Franjo Tudjman bez przeszkód wyjechał do Kanady gdzie w czasie tourne zorganizowanego przez ustaszowską emigrację ogłosił program dążenia do suwerenności, który z akceptacją chorwackich komunistów wdrażał w życie po powrocie do republiki. 
Przez całe lata 80 XX wieku Serbowie w Kosowie byli przedmiotem szykan i agresji ze strony albańskiej większości, która dzięki oktrojowanej przez Tito konstytucji z 1974 r. rządziła się w prowincji niemal samodzielnie zachowując jednocześnie wpływ i na władze federalne i na władze Serbii – relacja była więc asymetryczna i to na niekorzyść Serbów formalnie dominujących w republice. To zresztą właśnie ta sytuacja przedzierzgnęła Miloševicia z komunistycznego aparatczyka w przywódcę narodowego gdy w brzemiennym w skutki 1987 r. – 23 kwietnia wybrał się do duchowej stolicy Serbów – do Kosowego Pola. Tam właśnie pod naciskiem sfrustrowanych miejscowych Serbów skarżących się na swoją sytuację pod rządami Albańczyków wygłosił sławną deklarację – „Nikt już nie będzie was bił”. Trudno zresztą stwierdzić ile w nowej roli było ideowego nawrócenia ówczesnego przewodniczącego KC Związku Komunistów Serbii a ile cynizmu szczwanego politycznego lisa, który właśnie szykował się do wygryzienia dawnego promotora  i przywódcy republiki Ivana Stambolicia. Milošević wygrał i w czasie rozpadu Jugosławii cieszył się autentycznym poparciem społecznym jako szermierz sprawy serbskiej.
Zachodni politycy i media utrwaliły obraz Miloševicia jako agresora, w czym jest wiele hipokryzji. Tito budował Jugosławię głównie kosztem Serbów. Granice między republikami zostały przezeń wyznaczone w ten sposób, aby znacznie zredukować Socjalistyczną Republikę Serbii. Komunistyczny marszałek uważał bowiem właśnie najliczniejszych Serbów, dominujących w przedwojennej monarchii jugosłowiańskiej, za największą przeszkodę dla swojej utopijnej wizji zlania się mieszkańców Jugosławii w jeden socjalistyczny naród jugosłowiański. Tym sposobem obok  6 milionów Serbów żyjących w administracyjnych granicach swojej tytularnej republiki ponad 2 miliony Serbów znalazło się republikach innych narodów (nie wspominając o asymetrycznie autonomicznych Kosowie i Wojwodinie w ramach samej Serbii). W sytuacji, w której Chorwaci czy bośniaccy muzułmanie uznali, że nie chcą żyć z Serbami w narzuconym przez Tito federalnym państwie, Serbowie w Chorwacji czy Bośni uznali, że nie chcą żyć z Chorwatami i bośniackimi muzułmanami w ramach granic narzuconych przez tegoż samego komunistycznego przywódcę. Milošević rzecz jasna stał się orędownikiem interesów swoich rodaków powołujących się na dokładnie taką samą legitymację jak ich przeciwnicy – samostanowienie narodowe czym zyskał z kolei legitymację dla swojej osobistej władzy. 
Od czynnika stabilizującego do rzeźnika
Wrzenie wśród Serbów w Krajinie, w republice chorwackiej, trwało już od początku 1990 r. Podobnie oddolnie wystąpili później Serbowie w Bośni. Milošević wspierał ich i wpływał na nich, ale nie miał totalnej kontroli. Pierwszy przywódca Republiki Serbskiej Krajiny, Milan Babić, opierał się polityce Miloševicia - pacyfikowania sytuacji na froncie chorwackim zgodnej z planem amerykańskiego dyplomaty Cyrusa Vance’a. Nie inaczej było z Karadžiciem prowadzącym wojnę według swojego scenariusza. Jednak to właśnie Milošević zdołał przekonać go do rozejmu, który zresztą umożliwił mu wynegocjowanie w 1995 układu z Dayton kończącego wojnę w Bośni i Hercegowinie. Nastąpił po nim jeden, jedyny okres w którym prezydent Serbii z „rzeźnika” awansował w oczach zachodnich mediów do roli „czynnika stabilizującego sytuację”. Potem, gdy USA zadecydowały o konieczności poparcia separatyzmu Albańczyków w Kosowie i zbrojnego ataku na Serbię, Milošević znów stał się czarnym ludem. 
Tło geopolityczne jest jasne. Czołowe mocarstwa zachodnie – najpierw Niemcy, które przeforsowały szybkie uznanie secesji Słowenii i Chorwacji w Europie, potem także USA dążyły do pokawałkowania Bałkanów, by tym łatwiej włączyć je do zdominowanego przez siebie nowego ładu międzynarodowego. Serbowie próbowali utrzymać z Jugosławii ile się dało, zatem stali się głównym celem, tym bardziej, że orientowali się na Moskwę. Jeszcze na początku 1991 roku na Kreml wybrał się jugosłowiański minister obrony gen. Vlejko Kadijević ale obstawiał już złego, a właściwie martwego konia, jakim był dogorywający Związek Radziecki. Oczywiście zachodnie elity stygmatyzowały cały serbski naród, generalnie jednak, taki szowinistyczny przekaz nie pasował do demokratyczno-liberalnej frazeologii kolejnych militarnych i politycznych akcji przeciw Belgradowi. Dlatego też jako symbol wszelkiego zła wylansowano właśnie personę prezydenta Serbii a potem nowej Jugosławii. Ten sam mechanizm socjotechniczny stosowano zresztą w czasie działań na rzecz rozbicia Iraku i Libii i ich likwidacji jako ważącego czynnika geopolitycznego. Konieczność ataku militarnego opisywano jako procedurę karną wobec przywódców tych państw ukazywanych niczym szczególnie niebezpieczni przestępcy, na zmianę jako bezwzględni wyrachowani cynicy bądź zbrodniczy szaleńcy czy narkomani, w zależności od propagandowej potrzeby.
Myliłby się jednak ktoś, kto uznałby ówczesne zawołania do ideologicznej krucjaty za czczą frazeologię przekrywającą jedynie pragmatyczne interesy i gry mocarstw. Po faktycznym oderwaniu przez NATO Kosowa, zdewastowana i pogrążona w kryzysie ekonomicznym, obezwładniona Jugosławia stała się poligonem, a osobiście sam Milošević manekinem, na którym ćwiczyli zwolennicy nowego porządku światowego. Nie można mieć wątpliwości co do tego, że w 2000 roku nastroje opozycyjne wobec Miloševicia w serbskim społeczeństwie były silne. Z perspektywy czasu nie ma też jednak żadnych wątpliwości, że jego odsunięcie od władzy w 2000 r. było również pierwszą tak zwaną „kolorową rewolucją” przeprowadzoną przy wsparciu socjotechników i pieniędzy z zachodu. Po czasie Wikileaks potwierdziły pogłoski publikując korespondencję elektroniczną pracowników prywatnej organizacji wywiadowczej Stratfor z lat 2007-2010. Według nich główna sieć organizująca w latach 1998-2000 uliczne akcje protestacyjne przeciw Miloševiciowi, które ostatecznie doprowadziły do jego obalenia – „Otpor” była opłacana a jej aktywiści szkoleni przez bazujące w USA Freedom House, International Republican Institute, Institute of Open Society George’a Sorosa ale też rządową agencję US AID. 
W końcu sam proces jugosłowiańskiego prezydenta miał otworzyć nową epokę wyższości „kosmopolitycznego wymiaru demokracji i praw człowieka” nad suwerennością państw narodowych. Nota bene w duchu tej ideologii jej wielki orędownik Bronisław Geremek jako minister spraw zagranicznych RP tłumaczył w 1999 r. z trybuny sejmowej posłom konieczność zaaprobowania udziału Polski w natowskiej agresji na Jugosławię. Liberalni komentatorzy entuzjazmowali się, że casus Miloševicia to pierwszy przypadek gdy przed międzynarodowym trybunałem karnym staje głowa państwa. 
Choroba Miloševicia
Slobodana Miloševicia nie sposób idealizować. To aparatczyk, który osiągnąwszy biegłość w walkach partyjnych buldogów pod dywanem piął się po szczeblach komunistycznej hierarchii. Pod koniec lat 80 stał się autentycznym narodowym przywódcą by potem zbudować system osobistej władzy nie wolny od korupcji i nepotyzmu. Zwycięstwa wyborcze wspomagały kontroli nad mediami w tym administracyjnego uciszania co bardziej krytycznych. Zarzuty fałszerstw trudno dziś właściwie ocenić biorąc pod uwagę kontekst wojny informacyjnej w jakiej były używane. Serbski Sąd Najwyższy uznał natomiast, że to Milošević był zleceniodawcą zamordowania w 2000 roku Ivana Stambolicia, który niegdyś wprowadził go do wielkiej polityki. Jednak wszystko to nie różni go w niczym od innych ojców-założycieli państw postjugosłowiańskich Franjo Tudjmana czy Aliji Izetbegovicia, nie wspominając o gangsterach z Wyzwoleńczej Armii Kosowa.  Miloševicia odróżnia tylko to, że przegrał.
Jako oficjalną przyczynę jego śmierci w haskiej celi podano atak serca. Milošević faktycznie chorował na serce, jednocześnie na krótko przed śmiercią twierdził, że są mu podawane (sugerując, że z premedytacją) niewłaściwe leki. Złożył prośbę o leczenie w Rosji, którą Trybunał odrzucił. Dyrektor Moskiewskiego Instytutu Chirurgii Sercowej twierdził potem, że więźniowi nie zapewniono odpowiedniej opieki medycznej. Być może więc rzeczywistą chorobą Miloševicia była niewinność w aspekcie postawionych mu zarzutów. Tego najpewniej nie dowiemy się już nigdy.
Karol Kaźmierczak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

komentarze